Category Archives: Flamenco

NICHTS

Miałam sprawę za Sprawę. Chciałam Nic czymś i czemuś, i w ogóle COŚ uczynić czymś, czemuś hołdować. Coś. A było to Nic, NICHTS nawet. Tonęłam, sprawy nie zdając sobie z braku Sprawy na miejscu sprawy, między stroną początkową a ostatnią, zbita pomiędzy okładką w masę twardą, uwiązana na plecionym sznureczku (którym kartka oznaczona była). Pierwszy dziesiąty, i ostatni szóstego miesiąca zapewne. Dziewięć kropli astralnych, trzydzieści kończyn każdej z nich. Chłodnych, szronem pokrytych, i rozpalone na końcu i początku, przy stronie tytułowej, w nieistniejącym spisie treści. Przeważnie deszczem, ŻE spływające, z zimnym potem, że strachu, przemieszane kałuże (i błoto).

Dziewięć miesięcy.

[Ugrzęzłam w Obowiązku. Utaplana po pas w Dorosłości. Z Rozsądkiem na gardle. Cisnącym. (Uciskana)
Ruszam na bój przeciw Sobie.
Bo tak trzeba, gdyż trzeba tak.

A ogień w oczach spala mi rzęsy, pozbawione me Widzenie zasłon dzieciństwa, i wachlarz pasji wyrwany bez skrupułów.
Bo tak trzeba, gdyż trzeba tak.]

Ruszyłam na bój, prawda?

(a kalendarz moim scenariuszem, to smutne)

Cierpiąca na Nawiasów niedobór przewlekle, Uzależniona od Niedopowiedzeń nieuleczalnie, od Przemilczeń dźwięcznych tak. Niezrozumiana więc.

Lágrima

Utonął we mgle jej Głos. Podeszliśmy bliżej, puszkę z monetami trąciłam stopą, omamiona ave byłam, ave Maria. Mnie zabolało. Ave Maria. Wydarło ze mnie MNIE samą, wydarło. Wypłynęłam wraz ze łzami, niosły, jak rwący potok, jak rwący potok cierpiały mnie, bez chłodu, z gorącem słoności. Zderzyłam się z bólem, otuliły mnie skały, żaba rechotała na szarym kamieniu. Obślizgła. Słyszałam, upuściłam z uszu słonego roztworu, lecz wciąż na głowę mi kapał. Kap i ból, brzdęk, ave Maria. ROZDARCIE. Śpiewała niesamowicie, skłoniła się do ziemi. W podzięce za. Brak oklasków widowni, brak widowni w ogóle, brak świateł, róż, adoratorów, liścików brak, słodkich słówek. Za DWA ZŁOTE, w Podzięce najszczerszej. A oczy błękitne miała, Dobroci pełne (PRZEPEŁNIONE, chlusnęła, zaszczyciła mój płaszcz sporą kroplą).

Ja rzewnymi płakałam łzami, nad jej Talentem, nad jej Duszą. Nad Błękitem. Zapragnęłam. Zapragnęłam niezwykle niewypowiedzianie. Zapragnęłam, zapragnęłam być docenioną, jak Błękitna Madonna. Biedna uliczna śpiewaczka.

(o głosie budzącym do Życia rwące potoki suche)

VOLVER SENTIR VIVIR

Była ślepa, duchy unosiły się nad nią. Powieki boleśnie czyniły ją ślepą, duchy w migrenie. Zaschnięta kawa w kubku,  cynamonowy pył, mgiełka waniliowa, palce lepkie od czekolady.  Błahe. Bała błahe się bała błagać brnąć błahe bać się.  BRNĘŁA. Błahe się bać. Brnęła, podążała, goniła, łapała, płakała, liście, często. Szła z aparatem w dłoni, chwytała obraz, chwyciła drogę, kostkę brukową. Przylgnęła do drzewa, zagarnęła niebo, mgłę zagarnęła, nasyciła. Pochylona potem. Kartki rozrzucone, w szufladzie wymięte. Atramentem upojona, i wino. Winną odwagą postanowiła uwolnić Słowo. Wydarło ją, trzymała się kurczowo grubego warkocza.

Boję się samej siebie.

(uwolniła)

(Stworzyła. O powrocie do życia. O odczuwaniu życia. O życiu, i w nocy. Mary czułe, wyrozumiałe i duch jej nieokrzesany. Nie mogła zasnąć.)

Nie mogłam.

SUFRIMIENTO

Bardzo pragnęła napisać coś, cokolwiek, najkrótszą nawet opowiastkę, marną fraszkę bez wydźwięku ni sensu, dwa zdania o życiu, refleksję naprędce, wiersz trochę miłosny, może stronę powieści. Powieści prześlizgującej się po żyłkach jej ciała tak nieodczuwalnie, tak delikatnie, że każdej nocy zapominała o niej, budziło ją wschodzące słońce, zgiełk miasta, intrygujący niepokój nie wyszarpywał już myśli z objęć jej Snu, brutalnie, niespodziewanie, zawsze.

Potrzebowała Słów. Mogła nie sypiać lub sypiać niewiele, mogła nie jeść wcale lub wyjadać okruszki chleba z plastikowego woreczka, łowić złocisty miód opuszkami palców. Mogła czytać wciąż lub nie czytać w ogóle. Mogła odejść lub zostać. Mogła stać do utraty czucia w łydkach lub biec do utraty tchu. A wszystko to mogła, lecz nie mogła dla siebie. Mogła więc niewyspana potykać się na schodach, po omacku, jeszcze w ciemności szukać bielizny w szufladzie, mogła wypełnić się czekoladą po brzegi, mogła też słuchać irytujących odgłosów ze środka, wołających o pokarm rozpaczliwie. Mogła zaspokajać lub nie zaspokajać.

Cieleśnie (wyłącznie).

Siebie
lub nie siebie.

Dusza zaś gniła rzygając czekoladą i brakiem czekolady. Wzdrygając się na myśl o śnie i o braku snu. Uciekając przed lekturą i goniąc ją rozpaczliwie. Stojąc idąc biegnąc skacząc przystępując. Płacząc w ciemności i za dnia. Płacząc czytając i nie czytając. Biegnąc i stojąc, jedząc i głodując. Nie pisząc.

Płakała z tęsknoty za Słowem i z braku Słów, roniła słone łzy, a słodki śpiew w tle umierał dla niej. Tło umierało. Życie dobiegło końca. Inspiracją nie była melodia. Miasto nie było. Oni nie byli. On także nie był. Literatura zawiodła. Wnętrze spalone. Rozpacz.

(…)

Napisała więc o swoim Cierpieniu, o tym jak tęskni za Słowem, i Słowo POWRÓCIŁO do niej, połechtane nieświadomie, zaspokojone.

Ale czy powracać będzie wciąż? – wyszeptała, a dłoń jej zaplątała się w fałdach czerwonej spódnicy. Bladą skórę drażniła koronka przy podszewce.

Czarna, jak brak Słowa.

(Tyran zapanował nad Nią na wieki.)

                                                                                                                                                                                                                                                           phsanz