Miałam sprawę za Sprawę. Chciałam Nic czymś i czemuś, i w ogóle COŚ uczynić czymś, czemuś hołdować. Coś. A było to Nic, NICHTS nawet. Tonęłam, sprawy nie zdając sobie z braku Sprawy na miejscu sprawy, między stroną początkową a ostatnią, zbita pomiędzy okładką w masę twardą, uwiązana na plecionym sznureczku (którym kartka oznaczona była). Pierwszy dziesiąty, i ostatni szóstego miesiąca zapewne. Dziewięć kropli astralnych, trzydzieści kończyn każdej z nich. Chłodnych, szronem pokrytych, i rozpalone na końcu i początku, przy stronie tytułowej, w nieistniejącym spisie treści. Przeważnie deszczem, ŻE spływające, z zimnym potem, że strachu, przemieszane kałuże (i błoto).
Dziewięć miesięcy.
[Ugrzęzłam w Obowiązku. Utaplana po pas w Dorosłości. Z Rozsądkiem na gardle. Cisnącym. (Uciskana)
Ruszam na bój przeciw Sobie.
Bo tak trzeba, gdyż trzeba tak.
A ogień w oczach spala mi rzęsy, pozbawione me Widzenie zasłon dzieciństwa, i wachlarz pasji wyrwany bez skrupułów.
Bo tak trzeba, gdyż trzeba tak.]
Ruszyłam na bój, prawda?
(a kalendarz moim scenariuszem, to smutne)
Cierpiąca na Nawiasów niedobór przewlekle, Uzależniona od Niedopowiedzeń nieuleczalnie, od Przemilczeń dźwięcznych tak. Niezrozumiana więc.